Świat, który trzeba widzieć
2010,
Z Joanną Rajkowską rozmawia Igor Stokfiszewski
Tekst pierwotnie opublikowany w Przewodniku Krytyki Politycznej: Rajkowska
Tekst pierwotnie opublikowany w Przewodniku Krytyki Politycznej: Rajkowska, str. 170-182, Warszawa, 2009
Copyright © 2009 by Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Igor Stokfiszewski: Jesteś uważana za jedną z najbardziej zaangażowanych w świat społeczny współczesnych artystek. Bardzo interesuje mnie ge- neza takiej postawy. Ciekawi mnie, jak wyglądały twoje wybo- ry, jakimi wzorcami artystycznej postawy dysponowałaś i jak radziłaś sobie z wydobyciem tego indywidualnego tonu, który dziś uchodzi za wizytówkę twojej sztuki. Na przełomie lat 80. i 90. związana byłaś z Krakowem. studiowałaś na uniwersytecie historię sztuki, a na Asp, w pracowni jerzego Nowosielskiego, zajmowałaś się malarstwem. jaki był twój stosunek do ówczes- nej sztuki współczesnej? jaki model artysty/artystki starał się wpoić ci Nowosielski? jak nakreśliłabyś mapę powinności, którą mogłaś kierować się na swojej drodze?
Joanna Rajkowska: Twoje pytania zakładają, że na ASP artysta wykuwa swoją świadomość społeczną, uczy się o doświadczeniach poprzedniego pokolenia artystów i kształtuje swoją postawę wobec nich. Tym czasem w latach 90. ani uniwersytet, ani Akademia w Krakowie nie kształciły artystówobywateli czy humanistów. Były to szkoły oferujące wąską wiedzę warsztatową, z ową zupełnie nieznośną dawką przekonania, że jest to wiedza ekskluzywna i że miejsce oraz sposób podania tej wiedzy są ekskluzywne. To miało nam wystarczyć. Moja droga artystyczna została w całości wytyczo na przez starszego już profesora Nowosielskiego, którego zbyt dobrze nie rozumiałam, więc raczej ukształtowały mnie latami trwające próby zrozumienia tego, co do mnie mówił, tego, jak się zachowywał i jak reagował. Była to dziwna droga, więc i wspo mniana przez ciebie mapa jest dziwna. Ale zanim ci o nich opo wiem, chciałabym z całą szczerością zaznaczyć, że mój stosunek do sztuki współczesnej zaczął się kształtować bardzo późno, wraz z podróżami do Szwajcarii, gdzie spędzałam zazwyczaj lato, kiedy miałam dwadzieścia parę lat. Podróżowałam autostopem i zatrzy mywałam się przy każdej kolekcji czy wystawie napotkanej po drodze. Patrzyłam na minimalistyczne rzeźby, instalacje i malar stwo. Podziwiałam czystość i nośność formy. Mniej więcej tak, jak się podziwia dobrze zrobione mrożonki. Niemniej była to szczera fascynacja pewnym językiem doprowadzonym do perwersyjnej doskonałości – Carl Andre, Sol LeWitt, Richard Long, Mario Merz, Robert Ryman, Lawrence Weiner, Donald Judd, Dan Flavin, Jan nis Kounellis. Było tam również dużo Bruce’a Naumana, którego bardzo lubiłam. Teraz pewnie brzmi to dziwnie.
Wracałam potem do Krakowa, w którym uczono mnie liter nictwa (trzy plus) i w którym męczyłam się w pracowni struktur przestrzennych. Kraków raz tylko naprawdę mnie zaskoczył. Do szkoły przyszedł Marek Chlanda. Poprowadził z nami warsztaty i pojechał na jeden plener, który pamiętam do dziś – do Tarnow skich Gór. Marek miał bardzo wyrazisty język rzeźbiarski, formułował mocne, jakkolwiek dość tajemnicze komunikaty.
Ten język był tak cielesny, tak biologiczny, że można było „ustawić się” wobec jego instalacji, czuć je żołądkiem, ramiona mi, w podeszwach stóp. Był to pierwszy żywy artysta na mojej drodze, który próbował tłumaczyć swoje doświadczenia na język delikatnych, zazwyczaj organicznych elementów rzeźbiarskich i przestrzeni pomiędzy nimi. Czasami ryzykował użycie form bar dziej narracyjnych, ale rzadko. To, co było najbardziej przekonujące – pewnie teraz zaczniesz się śmiać – to był bezpośredni związek między jego ciałem, doświadczaniem rzeźby (dziejącym się tu i teraz) i językiem form.
Profesor Nowosielski przychodził do pracowni bardzo wcześ nie rano. Przed pierwszym łykiem alkoholu. Obecnynieobecny, jestem pewna, że widział rzeczy ostro. Stawał nade mną. Wskazywał na martwą naturę i prosił, żebym stała się wazonikiem albo jabłkiem, które malowałam. Myślę, że zaczęłam to rozu mieć dopiero po paru latach. Teraz, z perspektywy czasu, łatwo jest mówić o pokonaniu różnicy, o technikach utożsamienia. Wtedy po prostu wgapiałam się we wskazany przedmiot. Z tego wgapiania się powstało przekonanie, że nie dam rady. Można było jedynie podejść bliżej, co oczywiście było barbarzyństwem i bezradnością.
W ikonach Bóg materializuje się w farbie, w podkładzie ma larskim, w pociągnięciach pędzla. Malujący osiąga stan komplet nej nieważkości przez post, modlitwy, duchowe praktyki, może więc stać się pośrednikiem, cudownym mediatorem, który wciela Boga w prostokąt przedstawienia. To właśnie Nowosielski robił z pejzażem, aktem. Czegokolwiek malarsko się tknął – stawało się rzeczywistością. Duchową praktyką przedmalarską, którą pro fesor mi polecał, była penetracja rzeczywistości do poziomu zu pełnego roztopienia się w niej. Ale barierą nie do pokonania było ciało, które zupełnie nie chciało się w niczym roztopić – osobne, ułomne, jakieś zupełnie rozpaczliwe, nie takie i nie to. Dzięki pro fesorowi wyniosłam ze szkoły świadomość powinności wobec świata, który trzeba widzieć i z którym trzeba się utożsamiać. Cała reszta przyszła później
IS: Świadomość powinności wobec świata to bardzo wiele jak na początek. Wystarczy, by na tym fundamencie budować „całą resztę”. Zarazem uciekasz troszkę od odpowiedzi na moje pyta- nie. spróbuję więc inaczej. Dla wielu odbiorców sztuki pojawiasz się w grudniu 2002 r., gdy na rondzie de gaulle‘a w Warszawie ustawiasz palmę. Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich są pracą, w której w pełni świadomie wkraczasz w porządek przestrzeni publicznej, wizualności jako terenu, na którym stabilizujemy lub destabilizujemy znaczenia organizujące zbiorową wyob- raźnię. Zapytam wprost: jak zrekonstruowałabyś swoją podróż z pracowni Nowosielskiego na rondo de gaulle’a? W którym momencie uzmysławiasz sobie, że „powinnością wobec świa- ta, który trzeba widzieć i z którym trzeba się utożsamiać”, jest w istocie działanie w otwartej przestrzeni społecznego agonu, rola artystki zaś nie rozmija się z rolą obywatelki?
JR: Myślę, że ten moment to właśnie grudzień 2002 roku (ewentualnie Dziennik snów rok wcześniej). Choć teraz, kiedy próbuję zrozumieć moje prace z lat 90., to wiem, że są kapitałem, z którego cały czas korzystam. Może więc opowiem właśnie o nich.
Kiedy przyjechałam do Stanów, zaczynała się wiosna, był 25 marca 1993. Siedziałam w domu, uczyłam się angielskiego, robiłam zakupy, rozpoznawałam dzielnicę. Mieszkałam w Borough Park na Brooklynie, w dzielnicy ortodoksyjnych Żydów z nielicz nymi emigrantami z Polski. Szok kulturowy zbiegł się z szokiem klimatycznym. Pociłam się jak szczur, wiosna była gorąca. Kiedyś polizałam sobie rękę, była słona. Wytarłam ją o ścianę. Następne go dnia kupiłam paczkę soli, zrobiłam roztwór i wtarłam go w to samo miejsce. Pojawiły się tam wykwity, sól zaczęła krystalizo wać, było to życie samo w sobie. Poprosiłam mojego ówczesnego chłopaka, a potem męża, Pawła, żeby zasypał mnie, nagą, leżącą wzdłuż ściany, solą. W następnym mieszkaniu wydzieliłam całą część na zasolenie łącznie z szafą we wnęce. Chodziłam z nosem przy ścianie i wąchałam. Wstawałam rano i szłam popatrzeć na zmiany, które narosły przez noc. Miałam wrażenie, że jestem częścią ściany.
IS: Z tego okresu pochodzą też twoje prace, w których korzystałaś z jodyny…
JR: Zaczęłam jej używać, bo się rozchorowałam i lekarze często sterylizowali mnie właśnie jodyną. Dostałam wtedy zaproszenie do wzięcia udziału w wystawie zbiorowej w galerii Sauce Place, na Williamsburgu. Byłam przejęta, świeżo po studiach. Leżałam na materacu, myśląc o zaprojektowanej już kuwecie na jodynę. I na leżąco powiedziałam do Pawła: „Myślę, że powinnam ich wszystkich w tej jodynie wymyć“. I tak właśnie zrobiłam. Może właśnie wtedy „pojawiłam” się po raz pierwszy. Miałam dogłęb ne poczucie sensu, choć ani w ząb nie rozumiałam tego, co robię. Myłam im ręce po łokcie, dokładnie obmywałam każdy palec, wsuwałam się w zagłębienia dłoni i czułam, że w całym tym ab surdzie sterylizacji najważniejszy jest dotyk. Amerykańska jodyna jest ciemnoczerwona, ciężka, aksamitna, zanurzanie w niej dłoni i przenoszenie tej ciężkiej lepkości na czyjąś skórę było tak sensualne, że ludzie przymykali oczy.
Podróż z pracowni Nowosielskiego nabrała wówczas rozpędu. Okazało się, że zamiast stawać się wazonem, mogę kogoś dotykać, że przeżywamy – ktoś i ja, symultanicznie, to samo, że osiągamy pełną równoległość doznania.
A przyspieszyła jeszcze bardziej, kiedy na koniec semes tru, tuż przed przedwczesnym wyjazdem do Polski z braku pieniędzy na leczenie, przygotowałam pewien spektakl na dachu dwunastopiętrowego budynku na Chelsea, w którym uniwersytet wynajął dla nas pracownie. Zaprosiłam do niego moich najbliższych przyjaciół, Żydów, i nieznanego mi wtedy muzyka Franka Londona. Przez dwa miesiące co rano, przed pracą, jeź dziłam na zachodnią stronę dolnego Manhattanu, żeby kupić za parę dolarów paczkę zmrożonych kości zwierzęcych. Wiozłam ją następnie do pracowni na Chelsea. Po pracy wracałam, żeby je wygotować w męskiej łazience, bo tylko tam było gniazdko elek tryczne. Czasem o trzeciej nad ranem przychodzili jacyś zabłąkani biznesmeni i uciekali, widząc drzemiącą postać przykucniętą nad wielkim garem z gotującym się, cuchnącym rosołem. Te kości po kryły cały dach budynku, moi przyjaciele mieli za zadanie wymyć je w jodynie, doszorować resztki mięsa i wysterylizować do cna. Na środku dachu znajdowała się kuweta z jodyną, a pośrodku niej przez cały czas trwania spektaklu stał Frank London – boso, ubrany w dobrze skrojony garnitur. Grał na trąbce – improwizował przez ponad 40 minut, bo tyle trwało mycie kości, pukał i klepał w trąbkę, wydawał przeróżne dźwięki. Moi przyjaciele mieli na twarzy maski, które specjalnie dla każdego z nich wyrzeźbiłam z kości i wosku. Tuż po tym, jak Frank wydobył się spod góry kości, przyszła ochrona i sprowadziła nas z dachu. Akcja była nielegalna.
A potem był Kraków. Nie miałam tam ochoty „wychodzić w miasto”. Zresztą zdestabilizować znaczenia organizujące zbio rową wyobraźnię w Krakowie jest dość ciężko (śmiech). Zaczę łam się więc tarmosić sama ze sobą. Pytać o różne podstawowe kwestie – seksualność, życie rodzinne, wizję życia w ogóle. A ja nie jestem zbyt dobra w tego rodzaju tarmoszeniu się. Niektóre z prac, które były wynikiem tego procesu, są ciekawe, ale więk szość to pomyłki.
W Warszawie, gdzie przyjechałam w 1999 roku, moje miejskie intuicje ożyły. Już przy realizacji Satysfakcji gwarantowanej w CSW Zamek Ujazdowski w 2000 roku, razem z kuratorem wystawy, Stachem Szabłowskim, doszliśmy do wniosku, że pokazywanie tego projektu w murach Zamku jest błędem, nie dostaliśmy jed nak pozwolenia od Sanepidu na sprzedaż produktów Satysfakcji… w sklepach czy supermarketach. To była pierwsza z polskich prac, w których widziałam siebie w wymiarze społecznym. Potem już wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Ale żeby w pełni uzmysłowić ci etapy tej podróży, muszę znów wrócić do zadania, jakie zlecił mi profesor. Chociaż pytanie, jak widzieć świat i jak się z nim utożsamiać, jest jednym z tych zadań niemożliwych, w których żadna odpowiedź nigdy nie będzie osta teczna. Jeszcze podczas studiów próbowałam to robić, budując prace odbiornikiprzekaźniki, zazwyczaj rzeźby, konstrukcje ma jące strukturalnie cechy mojego ciała, albo takie, które zawierały np. tlenek żelaza, który jest w naszej krwi. Wszystko po to, żeby zbudować pomost między sobą a pracą, a następnie między pracą a odbiorcą. I zupełnie nic nie działało, były to pomosty wyobrażo ne. Obraz, który ma być aktywnym miejscem kontaktu, udało się wyprodukować w momencie wyjścia z ram przedstawienia i stwo rzenia miejsca – obszaru wspólnego – na przykład pomieszczenia. Sól już była tego rodzaju miejscem, jakkolwiek skrajnie intymnym. Podobną realizację zrobiłam w 1992 w Bańskiej Bystrzycy, gdzie arterie komunikacyjne i instalacje elektryczne starego zamczyska przekształciłam, symbolicznie, w krwiobiegi.
Miałam więc pewną wiedzę z lat 90. dotyczącą zarówno tworzenia obrazu – obszaru wspólnego, jak i sposobu nawiązy wania kontaktu z innymi. Wiedziałam, że dostępnym dla mnie sposobem osiągania tożsamości ze światem jest kontakt poprzez ciało. Dlatego właśnie w 2001 roku Dziennik Snów, w którym lu dzie wspólnie spali w galerii, stał się możliwy.
Palma jednak była czymś, co jak wielokrotnie podkreślałam, kompletnie mnie przerosło – emocjonalnie i politycznie. W ja kimś sensie ten projekt mnie stworzył, bo musiałam się zmierzyć z konsekwencjami, jakie przyniósł, i nauczyłam się je rozumieć. Masz więc rację, mówiąc, że to wtedy pojawiłam się dla świata.
IS: Czy zgodziłabyś się z intuicją, że to, co działo się z „palmą”, było odzwierciedleniem twojego stanowiska artystycznego, które ewoluowało od destabilizującego „humoru i ironii” do jawnego opowiedzenia się po jednej ze stron sporu o kształt świata?
JR: Tak i nie (śmiech). Może najpierw powiem, dlaczego nie. Otóż ten humor i ironia, na które wskazujesz, stanowią faktycznie o dekonstrukcyjnej sile projektu. Z jednej strony nie należy bro nić projektu publicznego przed jakimikolwiek zawłaszczającymi definicjami, ponieważ natura przestrzeni publicznej ma charakter otwarty, a sztuka w przestrzeni publicznej powinna być jedynie ekranem i możliwością społecznego dyskursu: ekranem wolnym, niekontrolowanym. Ale nie należy zapominać, że dzieło sztuki ma swoją wewnętrzną logikę, obarczone jest cechami, które są nie malże osobnicze. Mówiąc więc o zawłaszczających definicjach, miałam głównie na myśli próby jednoznacznego skanalizowania znaczeń projektu. Ironia wielokrotnie palmę ratowała, pozwala jąc właśnie na grę znaczeniami, na zachowanie otwartości wobec wielości interpretacji i innych prób zawłaszczeń.
Palma faktycznie nauczyła mnie logiki i dynamiki przestrzeni publicznej. W 2002 roku myślałam, że jest to projekt w jakimś sensie „wstawiony” w przestrzeń publiczną. Okazało się inaczej.
IS: Czy obecność w takich miejscach jak Dżenin daje ci szczególną perspektywę patrzenia również na polskie podwórko społeczne? Jasne. Gdy gdzieś jedziesz, przywozisz nie tylko serie obrazów. Doświadczenie specyfiki przestrzeni publicznej w kraju muzułmań skim pod okupacją, czy w kraju, w którym przestrzeń publiczna podlega tak ścisłej regulacji jak Szwajcaria, wyostrza czujność wobec własnego podwórka. Ale to oczywistości. Twój wyjazd do palestyny w 2008 roku zaowocował filmem (Camping Jenin), blogiem, a kontekstem dodatkowym jest teatr – po pierwsze jako miejsce, w którym odbywałaś zajęcia z palestyńską młodzieżą, a po drugie jako metoda (w twojej praktyce zajęciowej dostrzec można wpływy teatralnej kontr- kultury). Czy zgodziłabyś się, gdybym powiedział, że projekty palestyńskie uczyniły cię artystką poruszającą się swobodnie między różnymi dziedzinami sztuki, które okazują się w zasadzie tożsame?
JR: Dla mnie te podziały nie istnieją. Projekty publiczne produkują bardzo swoiście pojęty społeczny i polityczny spektakl/film. Są to scenografie dla toczących się 24 godziny na dobę spektakli ulicy. Natura tych spektakli jest taka, że absorbują każdy gest, jaki wydarza się w polu rażenia projektu. Mówię o tym dlatego, żeby naszkicować całe spektrum możliwych wydarzeń i sytuacji, które stają się sztuką w obrębie działania projektu. Być może też jest zupełnie odwrotnie, projekt wchłaniany jest przez życie, po łykany z pestką, tak że ze sztuki nie zostaje nic. Wolę jednak tę pierwszą koncepcję. Skoro więc mamy taki bezustannie działają cy Gesamtkunstwerk, to pytania o przekroczenie granic dziedzin sztuki nie istnieją. Pozostaje wybór narzędzi czy gestów, które trzeba dostosować do istniejącego stanu rzeczy, do problemu i jego kontekstu.
Teatr w Dżeninie sam w sobie był wielkim projektem publicznym, w ramach którego życie dzieci miało ulec zmianie. Mój projekt był jednym z wielu w ciągu wydarzeń, jakie tam mia ły miejsce. Musiałam dostosować swój projekt do możliwości ekspresji nastolatków przyzwyczajonych do teatru. Choć prawdą jest też to, że był to potomek Dotleniacza, projekt prawie w go towej formie przygotowany na placu Grzybowskim, wynik obser wacji ludzi siedzących nad wodą.
IS: Mogłabyś to rozwinąć? Trudno na pierwszy rzut oka dostrzec związek między tymi dwoma projektami.
JR: Dotleniacz był poligonem zachowań grupowych w sytuacji post traumatycznej. Nie mówiłabym tego z takim przekonaniem gdy bym nie rozmawiała z ludźmi podczas wykopalisk archeologicz nych, które poprzedziły projekt. Trauma wojny i getta tam wciąż jest. Zniekształcona przez czas, złą pamięć, przez lata komunizmu przeżyte w strachu i upokorzeniu.
Nad Dotleniaczem miałam szansę zobaczyć, jak człowiek zachowuje się wobec kogoś, kogo nie zna, a kto siedzi/leży obok, w dość krępującej fizycznej bliskości, w kontekście getta, czaso wego cmentarza, który tam był w 1939 roku, i stygmatu miejsca pamięci. To wszystko nie sprzyjało rozluźnieniu. A jednak ludzie byli w stanie inaczej przeżywać tę pamięć – nie kłócąc się o to, kto kogo zadenuncjował i gdzie wsiąkła krew. Byli raczej obok siebie, a nie razem, a jednak z pełną świadomością, że tworzą grupę. Nie trzeba było tam rozmawiać. Komunikacja werbalna była ograni czona do minimum, ludzie raczej milczeli albo drzemali.
Dla mnie to było odkrycie. Nieoczekiwane potwierdzenie mo jej nieufności wobec języka werbalnego w sytuacjach grupowego przeżywania trudnej pamięci albo w ogóle w budowaniu sytuacji grupowej. Znalazłam też potwierdzenie mojej intuicji co do fun damentalnej roli ciała w tego rodzaju procesach. Postanowiłam przenieść tę taktykę na Zachodni Brzeg, gdzie getto wydarza się teraz i gdzie ostatnia masakra miała miejsce sześć lat temu. Pod czas warsztatów zabroniłam chłopcom z mojej grupy teatralnej opowiadać o wydarzeniach z czasów inwazji izraelskiej, prosiłam ich o to, żeby przekazali mi swoją opowieść za pomocą gestów, ciała, nieartykułowanych dźwięków. Każdy musiał stworzyć swój własny język, własny kod. Byłam trochę jak chirurg, który wydo bywa kulę z rany. Żeby ją wyjąć, trzeba do niej dotrzeć, a to boli. Jestem jednak przekonana, że opowiadali te historie tyle razy, że ich pamięć uległa zamrożeniu w rytualnych zestawach czasowni ków i rzeczowników. W ciele ta pamięć jest. Nietknięta.