Biografia
2000
Satysfakcja gwarantowana, Centrum Sztuki Współczesnej, Zamek Ujazdowski, Warszawa
Biografia
Kiedy patrzę na swoje życie z perspektywy ptaka to mi trochę żal, ale czuję żal czytając prawie każdą biografię.
Na przykład moja ulubiona postać, ciocia Miecia urodziła się w Stanisławowie w 1905 roku i po repatriacji i przepracowaniu w szkole dla głuchych w Ostromecku lat 30-stu oraz przejściu na emeryturę zmarła w wieku lat 93-ch. Mąż, adwokat, umarł wcześnie na gruźlicę żołądka, dobre małżeństwo, trzy poronienia. Ogłuchła nagle, po chorobie, jak to się często w tej części rodziny zdarzało. Sama nie słyszę na jedno ucho a drugie miesiąc temu przestało słyszeć od środka. Ciocia Miecia lubiła swoje życie, była niewiarygodnie złośliwa. Przepadała za bratem mojej mamy, wujkiem Bodkiem, który umarł 3 lata temu w domu dla wariatów bojąc się, że jego syn a mój ulubiony kuzyn urodzi koziołka. Relacje z rodziną, nieudane miłości. Boże, myślę sobie, ciocia Miecia mogła istnieć lub nie, przecież to nie ma znaczenia. Ze mną jest tak samo. Jeśli by mnie nie było nic by się takiego nie stało a to, że jestem też nie ma wielkiego znaczenia. Muszę coś robić ze sobą, a najpierw pokonać ten paraliżujący chichot, jaki mnie ogarnia kiedy myślę o swoim życiu.
Urodziłam się jako owoc wielkiej choć nie pierwszej miłości. Rodzice byli w innych związkach, kiedy się poznali (łososiowa, półprzezroczysta sukienka mamy) i myślę, że im wirowało, skoro zdecydowali się na rozwód i jeszcze jedno małżeństwo. Bardzo szybko się rozeszli. Pamiętam jak siedziałam na bucie taty, który uciekał z domu na polowanie, a ja bardzo chciałam, żeby został no i obejmowałam kurczowo jego nogę. Pamiętam, jak w trakcie jakiegoś przyjęcia udało mi się wyleźć z łóżeczka zobaczyć swoje odbicie w lustrze w przedpokoju. To był chyba pierwszy raz i z wrażenia wielkim strumieniem obsikałam podłogę. Wszyscy myśleli, że jestem chłopcem, bo ten strumień był podobno zamiast w dół to do przodu i dość agresywny. Dwie kultowe opowieści dzieciństwa to ptak wypchany arszenikiem, czy jakimś innym gównem, trofeum myśliwskie taty, zawieszony triumfalnie nad moim łóżeczkiem. Spuchłam i było już chyba źle, skoro zaczynałam być sina. Niedawno czytałam o tym ptaku, który dziobnął w kołysce Leonarda da Vinci no i pomyślałam, że los nie oszczędził mi ironii. A druga, moja ulubiona, jak w Świdwinie, gdzie u wujka Janka i cioci Guci spędzaliśmy wakacje przez parę lat, wystawiono moje łóżeczko do ogrodu i dostałam miskę czarnych jagód. Zjadłam je wszystkie a potem zrobiłam uderzająco podobną kupę i też ją zjadłam. Od tej pory lubię opierać swoje narracje na konstrukcji koła.
Gryzłam termometry i szklanki kiedy podrosłam na tyle, żeby wiedzieć czego bezwzględnie nie chcę. Nie potrafiłam się zdobyć na jakiś słowny protest, nie byłam w stanie, więc kiedy przemocą wkładano mi termometr pod pachę, wyciągałam końcówkę i ją nadgryzałam. Myślę, że nie ma większej niechęci i nienawiści niż ta dziecięca, na dodatek lekceważona i nie brana przez nikogo na serio. Dalej ją czuję, nawet za często, z tym, że moja nienawiść przestała mieć jakikolwiek przedmiot, bo kogo można nienawidzić za to, że jest jak jest? Niezmienne pozostało to narastające do granic napięcie, które zawsze kojarzyć mi się będzie z sięgnięciem po szklankę, powolny ruch podnoszenia jej do ust i chrzęst szkła w zębach.
Potem taty już nie było, a jeśli był to raz na jakiś czas z wizytą; przynosił mi nylonowe majtki kupione w pasmanterii i paczkę rodzynek za 17 groszy a na spacerze uczył rozpoznawać marki samochodów. Jak podrosłam spotykałam się z nim zwykle w hotelach. Zostałyśmy cztery kobiety: mama, niania Irka, moja starsza, przyrodnia siostra Gosia, córka mamy z pierwszego małżeństwa no i ja. Tata był ważny, bo go nie było. Był za to ciągle obecny w rozmowach zawsze łącznie ze stwierdzeniem „nie to, żeby źle o nim mówić”. Myślę, że mama bardzo go kochała i na dodatek ta miłość została pogłębiona i utrwalona na zawsze niezawodnym konserwantem jaki jest rana i nieobecność. We mnie za to została dziwna słabość do zapachu starych klatek schodowych i ogromnych, zamożnych mieszczańskich mieszkań. Koniecznie zapach gabinetu dentystycznego, zimne łazienki, stare meble i nuda. Takie mieszkanie posiadali rodzice mojego ojca, dentyści; takie mieszkanie posiada teraz on sam i jego rodzina.
Kiedy potem, wiele lat później w Nowym Jorku chodziłam ulicami zamożnego Upper West Side, gdzie jakiemuś Japończykowi malowałam abażury, czułam, że przecież nie byłoby mi bardzo trudno należeć do tych domów i budzić się rano z przekonaniem, że nie muszę nić zrobić wbrew sobie. Spokojne bytowanie, przyjemność patrzenia na piękne przedmioty czy hobby polegające na dorabianiu brakujących kawałków zabytkowych ram obrazów (matka mojego ojca) – to jest w mojej krwi, ale kiedy przeżywam namiastki takiego życia, budzi się we mnie gwałtowny, paniczny sprzeciw. Przewrotnie jednak, to nie ja odmawiam, to owo spokojne życie nigdy nie chciało mnie przyjąć.
Ciało okazało się za to niezawodnym partnerem no i było zawsze ze mną. Wcześnie nauczyłam się onanizować, zanim jeszcze wiedziałam czym w ogóle jest to co przeżywam i jakie są słowa, które to określają. To było dokładnie jak z gryzieniem szklanek, głębokie i wyzwalające. Nauczyłam się osiągać orgazm zupełnie się nie dotykając, wystarczyło napiąć mięśnie i głęboko się skoncentrować, założyć nogę na nogę. Teraz robię to czasami w akcie zemsty na fatalnych przyjęciach, z których ciężko wyjść: rozmawiam z kimś i myślę – „gdybyś wiedział kretynie…”
Wszystko było dobrze dopóki nie skończyłam 10 lat i zachorowałam na świnkę. Nierozpoznana przez lekarza skończyła się powikłaniami, najpierw podejrzenie zapalenia opon mózgowych, utrata słuchu i poczucia równowagi, a potem niekończąca się seria chorób, szpital i w końcu ogólne zakażenie krwi. Pamiętam, jak lekarka postawiła przede mną szklankę wody ze słowami: albo wypijesz albo będzie źle. „Nie wypiję” powiedziałam, bo lekarka była niefajna. Potem straciłam świadomość i czułam, że odchodzę, zanikam, tracę się i było to jedno z najsłodszych doznań całego życia; wiedziałam tylko, że chcę aby ten stan trwał na zawsze; czysta bezcielesna rozkosz.
Ja wróciłam do siebie, ale mama nie. Podobno w czasie kiedy moje dziesięcioletnie ciało zmagało się z chorobą, mama przeżyła załamanie nerwowe no i nie była już potem taka sama. jak przedtem. Reagowała neurotycznie, przesadnie, czasem wręcz histerycznie . Bałam się i nienawidziłam tych reakcji, jedynym marzeniem był powrót do normalności ale ta nie chciała już wrócić za żadne skarby. Właściwie mama już nigdy nie wyzwoliła się z lęku, który stopniowo opanowywał coraz większe połacie jej życia. Zaczęłam też chodzić do kościoła w niedzielę choć wcale tego nie chciałam.
Z liceum pozostało mi wspomnienie kwitnących kasztanowców za oknem i skurcz żalu za traconym, niechętnym czasem. Żart : „Zgadnij co ma w piersiach Sucha (pani od geografii)”, odpowiedź: „Mleko w proszku.” Nie byłam dobrym uczniem, same tróje, ale błysnęłam z języków. Nie imprezowałam, nie wolno mi było. Cztery lata kochałam się w jednym z kolegów, Jarku W., najpierw z wzajemnością, a potem bez wzajemności. Ta miłość była tak gwałtowna i dramatyczna, że kiedy zorientowano się, że leżę w gorączce zupełnie niezdolna do niczego, mama zagroziła mi przeniesieniem do innej szkoły. Od tego momentu na wszystkie pytania dotyczące uczuć odpowiadałam: „w porządku.” i nauczyłam się wieść podwójne życie, tj. doskonale izolować to, co czuję od tego co mówię. Buduję tylko specjalne kanały od czasu do czasu między jednym i drugim życiem i odczuwam święto kiedy pozwalam sobie ich użyć. Tak jak teraz.
Z ulgą pożegnałam rodzinne miasto w wieku lat 18-tu i wyjechałam do Krakowa, zdałam na Uniwersytet Jagielloński, na historię sztuki, wiedząc jednocześnie, że za rok o ile zdam na ASP, to pożegnam się z Uniwersytetem. Mieszkałam w ogromnym mieszkaniu przy ulicy Metalowców 3, ciemnym i strasznym. Właścicielka, 70-letnia pani pochodziła z nobliwej rodziny i dawała mi to odczuć. Kiedy postanowiła zrobić remont, odmówiłam pomocy. Wracałam o północy i wślizgiwałam się do łóżka szczelnie zamykając drzwi. Któregoś razu obudził mnie straszny, zwierzęcy krzyk. To właścicielka zatruta oparami farby olejnej próbowała wezwać pomocy. Zobaczyłam wielkie, bezwładne ciało w różowej, koronkowej koszuli nocnej, ślinotok i niekontrolowane gesty. Zadzwoniłam po pogotowie i do rodziny. Od tej pory mieszkałam sama.
Powroty do tego mieszkania uświadomiły mi coś bardzo ważnego. Idąc w dół Aleją Focha, mijając stare zakłady szewskie, oglądając okna z firankami i kwiaty w doniczkach atakowała mnie zawsze ta sama myśl: jestem wyjęta, nie mam nic wspólnego z podeszwami tych szewców, choćbym nie wiem jak chciała, jestem oddzielna od firanek, odseparowana od mijających mnie ludzi, jestem w bańce. To było, to jest, bardzo bolesne. Celebruję każdą zmianę tego stanu rzeczy. Udawało się to złamać tylko w jeden sposób: malując to, co za oknem. Więc malowałam nasyp kolejowy przez okrągły rok.
Rzeczywiście udało mi się zdać egzaminy do Akademii, wybrałam pracownię prof. Nowosielskiego, w końcu był to jedyny artysta w szkole. Pamiętam cudowne ranki, kiedy przychodził, patrzył na mnie, potem na jakąś martwą naturę i mówił: „Niech pani spróbuje być tym dzbanuszkiem”. To był konkret. Interesowały mnie wówczas dwie rzeczy: przedmiot i jego wyraz (aby były tym samym) i stosunek ciała do przedmiotu (aby były analogiczne). Profesor podsuwał jakąś myśl. W szkole poza tym uczyli rzeczy głupich i nieistotnych. Nikt nie prowokował do myślenia. Nikt w ogóle nie mówił, że można myśleć. Za oknami przetaczały się demonstracje, zmieniał się system polityczny i gospodarczy, a ci artystyczni urzędnicy mówili o kompozycji martwej natury, o fakturze i czy kolor dźwięczy czy nie. Szkoła artystyczna może wyrządzić największą szkodę z możliwych, może uspokoić na starcie, uśpić czujność, dosłownie zabić tą pierwotną niewiedzę i bezradność, dzięki której można stać się artystą.
Miejscem, które naprawdę kochałam, był „mój” fragment magazynów na Warszawskiej, stare poaustriackie hale w których kilkoro z nas pracowało, m.in. Chris, ważny dla mnie człowiek. Pracował pod szyldem: :Are you happy?”, malował nawet w mróz Kiedy było zimno, krzyczałam, żeby się rozgrzać, ale nie mogłam pracować. Smutno się Warszawska skończyła, Chris odjechał, pamiętam jak klęczeliśmy obejmując się w klinice psychiatrycznej na Kopernika.
Zorientowałam się wówczas, że architektura (czy to fasada budynku, czy wewnętrzny rozkład pomieszczeń i korytarzy) działała na mnie tak mocno, jak chyba tylko może działać seks: angażowała bez reszty całą moją fizyczność. Potrafiłam odczuwać sobą rozłożenie brył, kolumny, filary, bramy; był to jeden z najlepszych sposobów wyjścia na zewnątrz.
Zrobiłam szybciej dyplom, bo zaczynałam się męczyć. To był gwałtowny impuls, siła niechęci, w moim wypadku najskuteczniejszy bodziec. Dyplom był w swojej istocie niemocą malarską, z tekstem – zupełnie o czymś innym, tekstem który po dziś dzień jest dla mnie ważny. Opisałam sytuację przebywania w dwóch pomieszczeniach; z których jedno jest otwarte, oświetlone oślepiającym wręcz światłem, drugie ciemne. W pierwszym stoję napięta, poddaję się światłu aż do momentu lekkiego omdlenia i spoconych rąk (czysta fizyczność), w drugim leżę, nie czując zupełnie ciała i myślę o tym, co się ze mną stało w tym pierwszym, jestem czystym myśleniem.
To było pożegnanie z i tak zbyt długim dzieciństwem.
Potem wybrałam pieniądze z konta, kupiłam bilet do Nowego Jorku, wzięłam 500 dolarów i za tydzień byłam tam. Jedno z ulubionych zajęć – porzucać. Jeszcze było pytanie mamy „Masz dość, co?” ja : „Tak.” A tam zaczęło się moje dorosłe życie, które wiodę do teraz z przeświadczeniem, że jest ono jednym wielkim dowcipem. Dlatego ciąg dalszy usłyszycie za 30 lat, kiedy już będę TO wiedzieć na pewno, (o ile oczywiście nie zdarzy się po drodze jakiś śmiertelny psikus.)