O palmie
2002,
Z Joanną Rajkowską rozmawia Artur Żmijewski
Artur Żmijewski: Opowiedz co nieco o podróży do Erec Israel. Była szczególna? Jeśli tak to dlaczego?
Joanna Rajkowska: Była to podróż bez celu. Kiedy cel podróży nie określa cię, spojrzenie na wiele rzeczy ulega wyczyszczeniu. Jesteś po prostu przybyszem, a nie jak to bywa w większości przypadków, artystą z misją zrobienia wystawy. Nie poruszasz się w artystycznym getcie, po prostu łazisz tu i tam. Izrael był również szczególny przez to, ze wzbudzał tyle piekielnych emocji. Pamiętam przyjazd do Jerozolimy i tą dziwaczną sytuację w hoteliku Faisal. Był tam przeszklony tea room z implantowaną muzyką z Zachodu, gdzie wszyscy się zbierali; bardzo cool miejsce. Ale Moby w momencie, kiedy z okien widać było izraelskie helikoptery unoszące się nad Betlejem brzmiał dziwnie. Była to wyspa, unosząca się nad Wschodnią Jerozolimą, wyspa, gdzie paliło się sziszę, jadło guacamole i czuło pogłębiającą się odrębność. Nie czułam się częścią tea room’u. Ludzie na ulicy byli mi jakoś bliżsi niż globe-trotterzy z hotelu.
Pamiętam przyjazd tłumacza z arabskiego na angielski pracującego w obozach dla uchodźców palestyńskich, od którego wiało zupełnie czymś innym. Wialo od niego kompletną bezradnością. Kiedy z nim rozmawiałam, czułam niemożność ogarnięcia tego, czego doświadczał w jakiś spójny system. Jedno doświadczenie podlegało jednej logice, inne – innej. Były to sprzeczne logiki i czułam jak ryją w mojej głowie oddzielne kanały, które jak proste równoległe, nie mogą się spotkać. Co z tym zrobić?Pobyt w takim kraju jak Izrael sprawia, że w miarę ilości poznawanych faktów coraz mniej się rozumie. Pamiętam tez uczucie gwałtownego sprzeciwu w Mea Sharim, dzielnicy ortodoksów. Mało mnie obchodziło podobieństwo do polskiego sztetla. Patrzyłam na kobiety blade jak wampiry i niechętnych chasydów. Nie rozumiałam reguł tego świata i czułam, że trafiają celnie w reguły mojego, jakby go wyśmiewały. Ten sprzeciw był tak silny, tak toksyczny, ze przyszedł mi do głowy pewien pomysł: położyć się na ulicy, w poprzek chodnika. Dopiero wtedy, kiedy zrobiłeś mi zdjęcia jak chasyd chce mnie – leżącą, walnąć laską, to mi przeszło. I wreszcie strach. Ja nie bałam się czegoś konkretnego: samobójców i bomb. Bałam się, bo strach był w powietrzu. Pamiętam pierwsze popołudnie w Jerozolimie spędzone na wyrku w Faisalu, pod pledem obrzydliwie przesiąkniętym ludzkim potem. Nie spalam i nie mogłam się ruszyć. Byłam kompletnie sparaliżowana strachem. Czułam, że moja skóra drogą osmozy pobiera strach z otoczenia, i że niedługo eksploduję.
AŻ: Projekt palmy powstał z żartu, z niepoważnego pytania, co by było gdyby w Alejach Jerozolimskich w Warszawie pojawił się szpaler palm – jak na ulicach Jerozolimy. Potrafisz takim drobnym wyobrażeniom nadać, jak w przypadku palmy skalę „monumentalną”. Wydaje mi się, ze inne twoje prace tez powstają z przyczyny takich małych kaprysów wyobraźni. Drobne jest ważne? Dlaczego?
JR: No wiesz… z małych kaprysów wyobraźni powstają czasem nawet dzieci. Ja ufam tym myślom, które wypychają na inną orbitę; sprawiają, ze czuję się jak w filmie. Bez względu na to, czy są to małe czy duże myśli. Zdarzają mi się najczęściej wobec kogoś, podczas rozmowy. Coś się wtedy we mnie uruchamia. Mała fala w kosmos. Patrzę jak ktoś reaguje, czy daje się unieść fali. Poza tym wtedy trzeba ta falę werbalizować, jakoś ją urealnić. A potem – taka myśl rozrasta się we mnie jak bąblowiec albo natychmiast o niej zapominam.
Kiedy powstała palma, pisaliśmy o Izraelu, było gorąco i jakoś chaotycznie. Naprawdę wysilałam mózg, żeby wymyślić zakończenie i jak pamiętam nie był to pierwszy pomysł. Ale wtedy chyba nastąpiło we mnie jakieś zwarcie i ponakładały się na siebie klatki pamięci z Warszawy i te z Jerozolimy np. z placu przed hotelikiem Faisal, gdzie mieszkaliśmy. I jeszcze jedna klatka: pocztówka, którą znalazłeś na Starym Mieście w Jeruszalaim. Był tam łysy wzgórek a na nim rachityczna biedna palma. Pod spodem napis: „Pozdrowienia z Hebronu”, albo po prostu „Hebron”, nie pamiętam dobrze. Zrobiła na mnie wrażenie. Wyglądała jakby była drukowana w Polsce, gdzieś w latach 80.
Monumentalna skala projektu wynika tylko i wyłącznie z rozmiarów niezrozumienia, z wielkości obszaru nie do pojęcia, o tym przecież jest palma.
AŻ: Aleje Jerozolimskie – Jerusalem Avenue, mieszkałaś przy tej wielkiej ulicy w samym centrum miasta przeżyłaś tam rozmaite rzeczy. To chyba bliska ci nazwa – opowiedz o tej bliskości.
JR: Ta bliskość była do pewnego momentu niezwykle bolesna. Próbowałam tamtędy nie jeździć, bo było ponad moje siły nie spojrzeć w okna mieszkania, w którym mieszkałam. A kiedy już się doliczyłam i spojrzałam, bolało. W 1999 roku znalazłam mieszkanie przy Alejach Jerozolimskich; chciałam zamieszkać w nim z moim mężem. Potem mieszkając w nim, zdecydowałam się rozwieść i wieść życie inne niż to, które prowadziłam dotychczas.
Ciężar tych decyzji przeraził mnie. Reakcją na nie była narastająca obcość wobec wszystkiego wokół; musiałam się wyprowadzić. Od tego czasu Aleje Jerozolimskie są dla mnie miejscem granicznym, prywatną odprawą celną z jednego życia w inne życie.
Są też, już w innym wymiarze, jakimś znakiem naszej historii: przez stolicę sporego kraju w Europie Środkowej biegnie szeroka arteria: Aleje Jerozolimskie. Nazwa jest tak zrośnięta z naszą kulturą, że nikt jej nie słyszy, nie słyszy znaczenia. Myślę, że to bardzo dobrze.
AŻ: Myślisz, że ktoś z warszawiaków pamięta o znaczeniu nazwy tej ulicy?
JR: Nie sądzę. To dziwna historia. W roku 1774 August Sułkowski założył w okolicach dzisiejszej ulicy Towarowej osadę dla ludności żydowskiej: Nową Jerozolimę. Jej mieszkańcy stali się szybko bardzo niewygodną konkurencją dla kupców i rzemieślników warszawskich Sułkowski został pozwany przed sąd przez magistrat marszałkowski. Zażądano likwidacji Nowej Jerozolimy. 23 stycznia 1776 r. towary skonfiskowano a domy osady zostały zrównane z ziemią. Tak przynajmniej wyczytałam w książkach.* Historia się zatarła w morzu polskiego nieszczęścia, ale nazwa pozostała.
Ludzie z kafejki „Między Nami” podobno nagle usłyszeli nazwę tej ulicy, kiedy zobaczyli pocztówki z palmą zatytułowane: Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich.
AŻ: Stawiając takie wielkie egzotyczne drzewo w środku miasta, przenosisz z tamtego, tropikalnego świata coś, czego ci tu w Polsce brakuje? Coś stamtąd? Co to takiego?
JR: Brakuje mi różnorodności tamtego świata. Brakuje Żydów, o których braku/obecności nazwa ulicy mówi w sposób oczywisty. Nie jakiejś maleńkiej grupy asymilantów. Brakuje ludzi w całym tego słowa znaczeniu innych, demostrujących swoją inność bez zażenowania, ale i bez agresji. Brakuje tak samo Arabów i Afrykanów. Brakuje energii emigrantów, którzy decydują się zostawić wszystko i zacząć żyć od nowa, ich niepokoju i siły. Może z powodu tych tęsknot tak dobrze się czuję na Stadionie Dziesięciolecia. Polska pod tym względem jest beznadziejna. Białe, katolickie społeczeństwo, podobne zachowania i podobne przekonania. Straszne jest to milczące porozumienie, ta „normalność”. Nie ma żadnych mniejszości ani większości, jest biedniejszy albo bogatszy homogenat. Może stąd bierze się polski rasizm i nietolerancja. Nie mówię, ze Izrael jest krajem tolerancji, myślę że to również rasistowski kraj, tylko w inny sposób i z innych przyczyn… Poza tym Izrael cały czas kształtuje się – pod każdym względem. Jest to kraj, w którym każdy myślący człowiek musi zadawać sobie fundamentalne pytania.
Brakuje mi również napięcia, brakuje mi łączności z resztą świata tak oczywistej w Izraelu. Polska jest gettem pod tak wieloma względami, że czasami brakuje powietrza.
Stawiam drzewo i traktuję to jako element komunikacji między ludźmi, komunikacji pozawerbalnej i nie angażującej intelektu. Podobnie jak w Dzienniku Snów, nie chcę aby ludzie się „rozumieli”. Myślę, że jest to niemożliwe. Chcę aby BYLI koło siebie. Pod palmą.