Kościół, mgła i staw
2010, Sebastian Cichocki

Przywołane niżej zdarzenia są wystarczająco odległe, żeby ci mieszkańcy miasta, którzy chcieli o nich zapomnieć, zdołali je już wymazać z pamięci. O wypadkach z marca 1974 roku wspomina się dziś niechętnie, raczej z zakłopotaniem i bez wdawania się w szczegóły. Mówi się, że historia ta nie jest specjalnie pouczająca i lepiej byłoby raz na zawsze o niej zapomnieć. Jedynym jej śladem pozostaje stojące samotnie w jednej z sal miejscowego Muzeum Etnograficznego przerdzewiałe urządzenie, które wygląda jak archaiczny model lodówki. Lakoniczny opis głosi: Maszyna generująca tzw. mgłę religijnej gorliwości, znaleziona pod zbiornikiem wodnym na skwerze Spostrzeżeń Duchowych jesienią 1974 roku. Jej związek z przypadkami fanatycznych zachowań religijnych i uzdrowień mających miejsce w okolicy, nie został potwierdzony.

Kustosz w muzeum opowiedział mi anegdotę o tym, jak urządzenie, żartobliwie nazywane przez pracowników Departamentu Legend Miejskich „lodówką wikarego”, zostało niefrasobliwie uruchomione. Wydarzyło się to na początku lat 80. podczas muzealnej imprezy zakładowej tuż przed Nowym Rokiem. Atmosfera była szampańska – przy tanecznej muzyce, w oparach alkoholu i dymu tytoniowego postanowiono przetestować dziwaczną maszynerię. Jeden z rozochoconych pracowników muzeum pociągnął z impetem za wystający z maszyny sznur. Na zewnątrz wydostał się wówczas wątły różowawy obłoczek. Rozbawiło to bardzo zgromadzonych muzealników. Śmiali się długo i głośno. Tak długo i głośno, że trzy osoby, wycieńczone histerycznym rechotem, miały zostać zabrane do szpitala, gdzie przez jakiś czas podawano im rozkurczowe leki i środki uspokajające.

Historia stawu na skwerze Spostrzeżeń Duchowych jest dziś trudna do zrekonstruowania – podam tylko te fakty, które miały miejsce z dużym prawdopodobieństwem, potwierdzone przez większość moich rozmówców, jak i opisane w prasie codziennej. Z rozproszonych informacji na temat zdarzeń mających miejsce wiosną 1974 roku, wyłania się obraz, który musiał wywrzeć niebagatelny wpływ na nastroje i wyobraźnię mieszkańców miasta. Kto wie, czy mające dokładnie rok później gwałtowne i krwawe zamieszki, nazywane czasem Różową Rewolucją, nie były konsekwencją tamtych osobliwych doświadczeń.

A więc do rzeczy, historia jest następująca:

Krok po kroku (a nie znienacka, jak twierdzą niektórzy), w sposób, który można niewątpliwie nazwać cudem, w samym środku miasta pojawił się staw. Staw był niewielki, ale głęboki, a z jego mętnej wody wydobywało się leniwe bulgotanie. Używam słowa cud dosłownie, myśląc o zjawisku paranormalnym, a nie metaforycznie, w odniesieniu do jakiegoś nietypowego objawu ludzkiej inwencji czy rzadkiego kolektywnego czynu, na który porwali się zazwyczaj skłóceni ze sobą mieszkańcy. Mówiąc cud, wyobrażam sobie broczące stygmaty, wskrzeszonych nieboszczyków i brodatych starców lewitujących nad ziemią. Staw należał do takiej właśnie kategorii – rzeczy niewyjaśnionych i osobliwych. Pewnego dnia po prostu się otworzył. Oczywiście, nie tak od razu. Najpierw było pęknięcie. Rozszerzało się ono powoli, niemal niezauważalnie. Przełom nastąpił nocą z 12 na 13 marca. Kilka osób mieszkających w okolicy słyszało głośne tąpniecie, a następnie tępy zgrzyt i plusk. Rano wyłom w ziemi wypełniony był już cieczą o rdzawym kolorze. W miarę jak staw się powiększał, woda była coraz klarowniejsza i widoczne stawało się dno pełne ostrych krawędzi i uskoków. Koniec końców zbiornik przybrał swój ostateczny kształt. Niektórzy twierdzą, że z lotu ptaka przypominał profil ówczesnego antypapieża Grzegorza XVIII – urzędującego w Rotterdamie zaledwie dwa miesiące, zanim dosięgła go kula zamachowca, polskiego emigranta.

Tak czy inaczej okoliczni mieszkańcy zaczęli się z obecnością tego niespodziewanego przybysza zaskakująco szybko oswajać. Okazało się, że staw emituje przyjemny, rytmiczny dźwięk. Dawało to kojący efekt. Zamykając oczy, można było wyobrazić sobie pociąg przejeżdżający podziemnym tunelem (lub, co zauważyło kilka osób, „samolot przelatujący pod stopami”) – ziemia drżała, a ciałem wstrząsał dreszcz.

Było przyjemnie i błogo. Taflę wody co jakiś czas wzburzały bąble powietrza, przez co nad stawem unosiła się delikatna różowawa mgła. Miała słaby, ale przyjemny różany zapach. Coraz więcej osób spędzało tutaj swój wolny czas, godzinami przesiadując nad brzegiem zbiornika. Cieszono się wyjątkowo mocnymi jak na wczesną wiosnę promieniami słońca, starsi ludzie rozkładali krzesełka i popijali z termosu herbatę. Przyprowadzano dzieci, które wrzucały do wody kamienie i monety. Tylko zwierzęta były nieufne: psy jeżyły sierść i szczekały, nigdy nie zbliżając się zbytnio do wody, ptaki nigdy nie wypoczywały nad brzegiem.

Trudno w to dziś uwierzyć, ale nikt nie interesował się zbytnio tym, jak staw w ogóle powstał ani też nie starał się wytłumaczyć jego osobliwych właściwości. O tym, że obecność zbiornika nie jest do końca neutralna, dowiedziano wkrótce po jego niespodziewanym „ujawnieniu”. Może to tylko ciąg – jakże niezwykłych – zbiegów okoliczności, a może też niektórzy mieszkańcy zbyt mocno pragnęli, aby obecność stawu pociągnęła za sobą jakieś mistyczne konsekwencje?

Przy skwerze Spostrzeżeń Duchowych od lat 50. stał niewielki kościół. Nie była to zbyt dostojna architektura: przysadzista, nieforemna, z pękatą dzwonnicą i brzydkimi polichromiami. Korzystali z niego głównie okoliczni mieszkańcy, starsi ludzie, zabijając czas uczestnictwem w codziennych liturgiach. Rzadko kiedy jednak, nawet na niedzielnej mszy, brało w nich udział więcej niż dwadzieścia osób. Do czasu. Od kiedy pojawił się staw, liczba wiernych rosła z tygodnia na tydzień. Można by zaryzykować hipotezę, że jego obecność wpływała również na jakość aktów wiary. Prawdziwa eskalacja trudnych do wyjaśnienia wypadków nastąpiła w pierwszym tygodniu kwietnia, dokładnie wtedy, gdy z wizytą w mieście przebywał ówczesny premier Szwecji, Olof Palme. Pewna starsza kobieta tak zapamiętała się w modlitwie, że musiano ją siłą zabrać z kościoła po tym, jak po kilku godzinach leżenia krzyżem przed ołtarzem z ust zaczęła jej ciec gęsta ślina (ponoć wydzielina ta emanowała światłem), a całym ciałem szarpały konwulsje. Takie wypadki były coraz częstsze. Ktoś zobaczył twarz Chrystusa na wodzie, kto inny usłyszał w głowie boską komendę, by zanurzyć się w stawie i zmyć swe przewinienia. Z ust do ust przekazywano sobie też informację o uzdrawiającej mocy stawu. Ponoć kontakt z wodą koił przewlekłe bóle, likwidował blizny, przyśpieszał gojenie ran, „zmywał” zmiany na skórze. Kościół przy skwerze stawał się więc coraz popularniejszy, a modlitwy coraz żarliwsze. W maju niedzielne nabożeństwa były już tak oblegane, że wierni gromadzili się na zewnątrz kościoła. Wdychali różową mgłę i wznosili swe załzawione, pełne wdzięczności oczy ku niebu.

Pod koniec maja staw uspokoił się. Drżenie ustało, zniknęły bąble i mgła. Jednocześnie woda stawała się coraz bardziej mętna, a różany zapach ustąpił bagnistemu odorowi. Przebywanie nad brzegiem nie było już tak pociągające, tym bardziej, że po ciepłej, niemal upalnej wiośnie, przyszło chłodne i dżdżyste lato. W lipcu już nikt nie interesował się stawem, który coraz bardziej przypominał bagniste bajoro. Postanowiono – z doniesień prasowych wynika, że z inicjatywą tą wyszedł parafialny wikariusz – że najrozsądniej będzie zbiornik zasypać ziemią. Po tym jak wypompowano z niego wodę (do dziś można na pobliskim targowisku kupić fiolki wypełnione tą cieczą, zachwalaną jako panaceum na różne dolegliwości), z jeziora wydobyto kilka nietypowych przedmiotów. Monstrancja zawinięta w kawałek materiału, stary radioodbiornik, a nawet gliniana figura pielgrzyma. Każdy z obiektów został opisany, opatrzony numerem, zapakowany w pudło i schowany w kościelnej piwnicy, gdzie spoczywa z całą pewnością do dziś.

Odkryto wtedy również, że pod stawem zakopana była maszyna; wystawała z niej rura, której ujście prowadziło do dna zbiornika. To właśnie owe urządzenie, które znajduje się obecnie w Muzeum Etnograficznym. Wszystko wskazuje na to, że odpowiadało ono za dziwne bulgotanie, które wzburzało wodę oraz różową mgłę unoszącą się nad stawem. Maszyna wydawała z siebie również ów miarowy dźwięk, generujący wspominane przez moich rozmówców przyjemne wibracje ziemi. Kiedy wiadomość o urządzeniu przedostała się do prasy, powszechnie uznano, że cała historia jest ohydną mistyfikacją wymierzoną w poczciwych mieszkańców miasta, którzy zbyt pochopnie zaufali cudownej mocy wodnego fenomenu. Kto jednak byłby na tyle perfidny, by rozpylać psychoaktywny gaz, wzbudzający religijny zapał, tego już nie ustalono.

O stawie szybko zapomniano. W miejscu, gdzie niegdyś się znajdował, postawiono pomnik – łódkę na postumencie, na której zamiast masztu wznosi się krucyfiks. Łódka ma wbudowany specjalny mechanizm, dzięki któremu o każdej pełnej godzinie kołysze się jakby poruszana falami, a z wbudowanego w pokład głośnika wydobywa się dźwięk statku wpływającego do portu. Napis na burcie głosi: Proszę, nie opuszczaj mnie.

Zamknij